Recenzja filmu

Królestwo Planety Małp (2024)
Wes Ball
Owen Teague
Freya Allan

Małpopeja

"Królestwo planety małp" to blockbuster z tzw. "epickim oddechem narracyjnym". Takim, który daje widzom sporo miejsca na refleksję. 
Małpopeja
"Planeta małp" nigdy nie była serią o małpach. Raczej o społeczeństwie, tworzącym je zwierzęciu politycznym i jego grzechach: niewolnictwie, wojnie oraz atomowej apokalipsie. Raz był tym zwierzęciem człowiek, a raz – faktycznie – małpa. Małpa, która wraz z ewolucją świadomości odkrywała w sobie potencjał do popełniania grzechów dotychczas uznawanych za specyficznie ludzkie. Tak czy inaczej, za głównego bohatera kolejnych odsłon cyklu zawsze robił osobnik (nieważne: człek czy człekokształtny) patrzący na zbiorowość ze swoistym przekąsem czy wręcz zgrozą.



W pierwszej "Planecie Małp" (1968) astronauta George Taylor (Charlton Heston) był więc nie tylko konserwatywnym samcem alfa ze skąpo ubranym dziewczęciem u boku, ale przede wszystkim mizantropem, który nie spodziewa się wiele po swoim świecie. Jego słynne finałowe "Damn you!" brzmiało więc niczym "a nie mówiłem?" politycznego felietonisty, trochę gorzkie (bo się zawiódł), ale trochę triumfalne (bo wiedział, że się zawiedzie – czyli miał rację). Nowa trylogia – "Geneza", "Ewolucja", "Wojna" – po prostu podjęła tę krytyczną rękawicę. Dość powiedzieć, że jej tematyczny fundament stanowiła scena, w której szympans Cezar (Andy Serkis) wymawia swoje pierwsze słowo i jest to słowo "nie". Czyli słowo buntu i sprzeciwu, słowo krytyki społecznej (żeby nie powiedzieć: politycznej). 

"Królestwo planety małp" zgrabnie kontynuuje tę tradycję. Ewolucja tej filmowej "Planety małp" jest jednak o tyle ciekawa, że seria, która początkowo funkcjonowała w modelu science-fiction, na wysokości filmów Matta Reevesa ("Ewolucja", "Wojna") przepoczwarzyła się w szekspirowski dramat władzy z ciągotami mitotwórczymi. Nowa odsłona serii bierze tę ostatnią tendencję i jedzie z nią dalej – w stronę fantasy. Już tytułowe słowo "królestwo" jest wyjęte z takiej właśnie rekwizytorni. Kręgosłup narracyjno-tematyczny – tym bardziej. Fantasy zawsze opowiada o przemijaniu jakiegoś świata, o tym, że "coś się kończy", że "zima nadchodzi", że "nadeszła pora odpłynąć do Szarej Przystani". W filmie Wesa Balla świat "kończy się" w dwójnasób: bo na ruinach świata jednego (ludzkiego) powstał świat drugi (małpi) – ale i ten świat czeka kryzys.



Głównym bohaterem jest tym razem Noa (Owen Teague), młody szympans żyjący w spokojnej małpiej wiosce – jak się dowiadujemy, "wiele pokoleń" po śmierci Cezara. Konfrontacja z niedobitkami ludzi oraz nieznaną, agresywną grupą małp postawi jednak świat Noa na głowie i zmusi go do przekroczenia granic tego, co mu znane. Wypisz, wymaluj, klasyczny model fantasy: bohater musi przekroczyć próg i wyruszyć w podróż do zakazanego miejsca, po drodze spotkać mędrca-nauczyciela (sympatyczny orangutan Raka), a na końcu stawić czoła swojemu mrocznemu przeciwieństwu (królujący wrogim małpim klanem anty-Cezar Proximus). W historii pojawiają się nawet (nie wnikając w szczegóły) "magiczny skarbiec" i "magiczna książka". Celem całej eskapady jest oczywiście wrócić do domu i przywrócić utracony porządek, będąc bogatszym o zebrane doświadczenia.

Ktoś powie "fantasy", ktoś powie "coming-of-age" – w tym przypadku to z grubsza jedno i to samo. "Królestwo planety małp" jest przecież historią o dojrzewającym społecznie młodzieńcu. O dziecku uczącym się, że jego rodzice (także ci symboliczni: starszyzna plemienia) sami nie wiedzą wszystkiego – albo też nie chcą, żeby dziecko wiedziało. Wojna o planetę małp toczy się tym razem między dwiema wizjami społecznego ładu. Z jednej strony stoją łowiecko-zbieraccy, przyrodolubni pacyfiści, z drugiej – technokratyczni wojownicy rządzeni twardą dyktatorską ręką. W powietrzu zawisają klasyczne dylematy: wolność kontra równość kontra bezpieczeństwo. W ich obliczu praworządny i potulny Noa ze zgrozą uświadomi sobie, że nie każde prawo jest dobre. Nauczy się też, że (sic) nauka nieraz idzie w las: w świecie po Cezarze idee, które głosił Cezar, okazują się bowiem albo zapomniane, albo przeinaczane. 



Ball opowiada o komplikującym się światopoglądzie, o nauce trójwymiarowego patrzenia. O wystawionym na próbę społeczno-politycznym idealizmie (albo społeczno-politycznej naiwności – zależy pewnie, kogo spytacie). Jak każdy dojrzewający świeżynek Noa odkrywa, że "białe" i "czarne" nie zawsze równa się "dobre" i "złe", że postacie "pozytywne" mogą mieć swoje podejrzane motywy, a postacie "negatywne" – swoje słuszne racje.

Przyznam, że zaprojektowana przez Balla (i scenarzystę Josha Friedmana) ambiwalencja jest tak ambiwalentna, że miejscami nie do końca wiadomo, co ma z niej wynikać. "Małpim" filmom Reevesa zarzuca się czasem, że pod równościowym przesłaniem skrywały antyreformatorski, hamulcowy impuls. W "Ewolucji" Koba miał niby dużo racji, ale nagle do głowy uderzały mu zbrodnicze procenty – żeby nie było wątpliwości, komu kibicować w finałowej walce. Zresztą Reeves analogicznie upupiał w swoim "Batmanie" Riddlera, który w toku swojej krucjaty zgłaszał szereg słusznych uwag, póki na ostatniej prostej nie ujawnił nagle twarzy masowego mordercy, redukując się samemu ad Hitlerum. Ja jednak kupuję dobre intencje Balla (może naiwnie – zależy pewnie, kogo spytacie). Nawet jeśli owe intencje mają cokolwiek "wielkooki" charakter, jakoś tam kolidujący z politycznym cynizmem oryginalnej "Planety małp". Poza tym "Królestwo" również można czytać w duchu konserwatywnym. Jako film z tezą, że ignorancja społeczna to błogosławieństwo: że może lepiej nie zadawać pytań. Ale to interpretacja nieprzychylna filmowi. 



O brak przychylności jednak nietrudno. Niniejszym posłusznie sprawozdaję, że publiczność, z którą oglądałem film, raczej odbiła się od ekranu. Ostrzegam zatem: "Królestwo planety małp" to blockbuster z tzw. "epickim oddechem narracyjnym". Takim, który daje widzom sporo miejsca na refleksję, może aż za dużo. Słyszę tu i ówdzie, że wiele osób wykorzystało ten czas nie na szukanie socjopolitycznego sensu, ale raczej szukanie dziury w całym. Spotkałem się nawet z dziwnym zarzutem: "hej, a czemu w ogóle to jest o małpach?". Przypomnę jednak, że oryginalna "Planeta małp" zaczyna się długaśną sekwencją marszu trzech facetów przez pustynię, a kończy nieco-krótszą-ale-wciąż sekwencją jazdy konno po plaży. Niespieszna kameralność "Królestwa" jest więc totalnie w konwencji serii: przez większość czasu oglądamy tu, jak trzy osoby przemierzają postapokaliptyczną puszczę. I tyle. A to, co się między nimi dzieje, jest ciekawe w dużej mierze właśnie dlatego, że "to jest o małpach". 

Znany z serii "Więzień labiryntu" Wes Ball z grubsza kontynuuje ton, jaki nadał "Planecie" Matt Reeves. Jest "poważnie" i "realistycznie": trzymamy się decorum dużych dylematów i silnych emocji. Posthumanistyczny hardkor Reevesa poszedł jednak w odstawkę. "Ewolucja" i "Wojna" były przecież hollywoodzkimi blockbusterami, w których – szok! – gadających ludzi w dużej mierze zastąpiły migające małpy. Małpy Balla są już dużo bardziej rozmowne. Ale reżyserska czułość na język niewerbalnych komunikatów pozostała. Ball inscenizuje tu istny koncert detali: gest, spojrzenie, uśmiech, grymas – wszystko pięknie gra. 



Osiągnięcie jest tym bardziej imponujące, że prawdziwe emocje zapośredniczają tu zera i jedynki technologii performance capture. W obsadzie nie ma już Andy'ego Serkisa, ale jego dziedzictwo jest pięknie kontynuowane. "Królestwo planety małp" kojarzy się miejscami z innym filmem wyhodowanym na procesorach studia Wētā FX, "Avatarem: Istotą wody". I tu mamy nie-ludzką rodzinę w opresji oraz intensywny finał, w którym napięcie potęguje duża ilość wody w ciasnych korytarzach. Różnica jest taka, że w "Istocie wody" historia pracowała w służbie technologii: film oglądało się jak test karty graficznej. "Królestwo" tymczasem przywraca właściwą hierarchię: technologia pracuje na wiarygodność historii i widzowską empatię, stanowiąc jedynie środek do celu. Komputer jest tu lustrem małpy, która jest lustrem człowieka. 

Oczywiście "Królestwo planety małp" jest też lustrem całej serii. Ale to kolejna tradycja cyklu. Już "Ucieczka z planety małp" (1971) radośnie odwracała koncept oryginału, opowiadając o małpach podróżujących w czasie na planetę ludzi. Tymczasem "Królestwo" nawiązuje do dwóch filmów "granicznych": "Planety małp" (1968) i "Wojny o planetę małp" (2017). Noa jest tu poniekąd jak astronauta Taylor: eksploruje postawiony na głowie świat, doświadcza łapanek, odbija się od hipokryzji przywódców, zaprzyjaźnia się z ludzką kobietą (Freya Allan). Ale przeciwstawiony mu Proximus przypomina przede wszystkim złowrogiego Pułkownika (Woody Harrelson): zarządzającego małpim obozem pracy dyktatora z kulturowym skarbcem i militarnymi fantazjami na podorędziu. Te rymy są jednak dyskretne, nie ma tu nostalgicznego cudzysłowu. Da się obejrzeć "Królestwo planety małp" jako samodzielną historię – nawet jeśli film otwiera furtkę dla kolejnych odsłon. Umarł król, niech żyje król – królestwo ma się dobrze.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones